Tytuł polski: W stronę Swanna
Tytuł oryginalny: A côté de chez Swann
Autor: Marcel Proust
Cykl: W poszukiwaniu straconego czasu
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 1999
Ilość stron: 416
Po książki sięgam z bardzo różnych powodów: bo polecili mi ją znajomi, bo w oko wpadła mi okładka, lub dlatego, że jest to „gorący” tytuł o którym wszyscy mówią. A czasami zdarza się, że inspiracją są bohaterowie innych książek. I w ten właśnie sposób dzięki Aurorze Greenway, bohaterce „Gwiazdy wieczornej” Larry’ego McMurtry’ego trafiłam na Marcela Prousta i jego monumentalne dzieło, jakim jest cykl „W poszukiwaniu straconego czasu”. A ponieważ ciekawość to moje drugie imię, więc postanowiłam sprawdzić, czy twórczość Prousta jest rzeczywiście tak męcząca i trudna w odbiorze, że tak jak Aurora będę zasypiać po dziesięciu stronach.
I na początku zasypiałam. Nawet wcześniej niż po dziesięciu stronach. Gubiłam się w rozbudowanych i długich ponad wszelką miarę zdaniach, dotarłszy do końca zapominając, co było na ich początku. Nie potrafiłam skupić się na skomplikowanych opisach prostych i zwyczajnych czynności, a praktycznie nieistniejąca chronologia zdarzeń dodatkowo potęgowała trudności w czytaniu. Ale bywam uparta niczym przysłowiowy osioł i lubię wyzwania, a komentarz pani z biblioteki, że „tego to praktycznie nikt nie czyta” był wystarczającą motywacją do upartego brnięcia przez książkę, by udowodnić, że to się da przeczytać. I przeczytałam, chociaż za pierwszym zajęło mi to prawie półtora roku. Ale gdzieś w trakcie, niepostrzeżenie dla mnie samej, lektura z przykrego obowiązku narzuconego sobie, aby udowodnić całemu światu, że „Prousta da się czytać” zamieniła się w przyjemność. Gdy oswoiłam się z sposobem, w jaki Proust opisywał świat, z niezwykle rozbudowanymi opisami i nauczyłam się z rozrzuconych pozornie bez ładu elementów układać obraz konkretnych wydarzeń, zakochałam się w powieści. I za drugim razem na jej przeczytanie wystarczył mi niespełna tydzień.
Z trzech części, na jakie jest podzielona książka moją ulubioną jest pierwsza i ostatnia. Pierwsza opisuje czas spędzony w Combray, a rozpoczyna się opowieścią o zasypianiu, która to opowieść znacznie silniej kojarzy mi się z Proustem aniżeli magdalenki, o których, że są bardzo proustowskie dowiedziałam się dopiero z Internetu. Opowieść o Combray to w głównej mierze historia spacerów w stronę posiadłości Swanna, lub w stronę Guermantes, zbudowana jak mozaika ze wszystkich dni, jakie spędził tam bohater. Część trzecia, najkrótsza z nich wszystkich jest swego rodzaju wprowadzeniem do kolejnego tomu, w którym motywem przewodnim jest uczucie jakim bohater obdarza Gilbertę, córkę Swannów.
Środkowa część książki to rozłożona na czynniki pierwsze, dziejąca się dużo wcześniej niż wydarzenia z pozostałych dwóch części, historia uczucia, jakim Karol Swann obdarzył Odetę de Crécy. Opowieść o tym jak ulubieniec paryskiej arystokracji głupieje na punkcie niezbyt inteligentnej i wykształconej kokoty, która zdecydowanie należy do innej sfery, niż te, w których dotychczas obracał się Swann. I która w ostateczności zostaje jego małżonką. Z tej części pochodzi jeden z moich ulubionych cytatów, pod którym spokojnie mogę podpisać się wszystkimi czterem kończynami:
Człowiek nie zna swojego szczęścia.
Nigdy nie jest się tak nieszczęśliwym, jak się mniema.
I podobnie jak w historii o Combray, lub o rodzącej się fascynacji Gilbertą, pomiędzy wierszami jest miejsce na wprowadzenie kolejnych bohaterów i drobiazgowe odmalowanie relacji, jakie ich łączą, oraz miejsca, jakie zajmują w ówczesnym świecie.
Czy ksiażka Prousta jest arcydziełem? Nie mam pojęcia. Moja wiedza odnośnie literatury, panujących trendów i sztuki pisania jest na tyle nikła, że nie mnie o tym wyrokować. Ale wiem, że mimo wszystkich trudności, jakie mi sprawia przy czytaniu bardzo ją lubię. I na pewno jeszcze nie raz do niej wrócę, chociażby po to by, choć na chwilę zanurzyć się w świecie który już dawno przestał istnieć, a w którym czas płynął zupełnie inaczej niż obecnie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz