1 marca 2013

Siódmy stopień doskonałości

Opowieść o tym jak Doktor został Merlinem, Pan Kleks odwiedził Carringtonów, a Preity zaliczyła kolejny atak fangirlizmu i wylądowała w zamierzchłej przeszłości. I jak zwykle wszystkiemu winien był pewien król i jego nadworny mag.

Król i jego mag podczas jednej ze swoich ulubionych rozrywek. To coś za nimi, przypomina mnie
 w trakcie oglądania przygód Siódmego Doktora, gdy ktoś próbował mi przeszkodzić.
Obrazek pochodzi z oficjalnego tumblra Merlin: The Game


Mój pierwotny plan zapoznania się z klasycznymi seriami Doktora zakładał, że będę oglądać jak Bóg przykazał od pierwszego odcinka z Pierwszym Doktorem w roli głównej, puszczając mimo uszu wszystkie rady znawców, by od Pierwszego lepiej nie zaczynać. I pewnie nadal bym powoli brnęła przez historię Pierwszego gdyby nie blog niejakiego Capitano L (znanego również, jako Capitano Lomassi, bądź Lomass). Blog ów zawiera recenzje klasycznych serii, napisane z humorem i zdradzające z fabuły tyle, by wystarczyło na rozpalenie ciekawości, ale w niczym nie popsuło przyjemności z oglądania i samodzielnego rozgryzania zagadki.

Pierwszy raz złamałam swoje postanowienie po recenzji Grobowca Cybermenów, który to zdaniem autora miał być jedną z najlepszych przygód Doktora w całej historii serialu. A że z natury jestem ciekawska i byłam na chwilowym doktorowym głodzie, więc postanowiłam prawdziwość owych twierdzeń przetestować na własnej skórze. Test wypadł jak najbardziej pozytywnie, było strasznie, było zabawnie i było intrygującą. A mój wewnętrzny wielbiciel starych, kiczowatych efektów specjalnych, przez większość seansu piał z zachwytu. Jednak mimo wszystko nie rzuciłam się z zapałem do oglądania kolejnych przygód Drugiego Doktora. To nastąpiło po kolejnej recenzji, tym razem z Siódmym w roli głównej.

Jak wpłynął na mnie koniec Merlina pisałam już wielokrotnie, ale oprócz demolki zaszczepił również w moim umyśle ideę zapoznania się z innymi wersjami legend arturiańskich. Naturalnym więc było, że gdy pojawiła się recenzja Battlefield, które w bezpośredni sposób korzysta z bogactwa tych legend, nie było takiej siły na ziemi, która przeszkodziła by mi w obejrzeniu tych odcinków.

Po włączeniu pierwszej części, w domu rozległo się ciche „puf”, a przed telewizorem, w miejscu gdzie jeszcze nie dawno siedział przeciętny przedstawiciel żeńskiej populacji homo sapiens, znajdowało się… coś, co bez wątpienia należało do rodzaju homo, ale od gatunku sapiens odległe było o lata świetlne. Przynajmniej przez czas trwania seansu, bo Battlefiled, znokautował mnie w pierwszych minutach klimatem właściwym tylko produkcjom z lat osiemdziesiątych, następnie poprawił zakręconą wersja legend arturiańskich, a ostateczny cios zadał przy użyciu Sylvestra McCoya i jego wspaniałego „rrr”. I w taki oto sposób wszystkie ośrodki w moim mózgu odpowiedzialne za racjonalne myślenie, momentalnie zostały ugotowane, a ja zamieniłam się w brakujące ogniwo ewolucji człowieka.

Moje pierwsze, najpierwsiejsze doświadczenie, jako kinomana związane jest z Podróżami Pana Kleksa. Było to w czasach, kiedy nad dobrem ludu pracującego czuwała PZPR, a TV funkcjonowało coś takiego jak „film dla drugiej zmiany”. Pewnego pięknego dnia, nauczyciele (sztuk dwie) całą szkołę (ucznia sztuk 30 kilka) zapakowali do autobusu i zabrali do kina działającego w naszej mieścinie. Może i tamte czasy w ogólnym rozrachunku nie były najlepsze, ale w mieścinach takich jak moja, gdzie diabeł mówi dobranoc i psy szczekają tą częścią, przy której mieści się ogon, kina istniały i miewały się całkiem nieźle. Jako, że miałam wówczas lat osiem i dostęp tylko do jednego kanału TV (czarno-białego na dodatek) taki film był przeżyciem niesamowitym. Te kolory, ten cały fantastyczny świat… nie dziwota, że z miejsca zakochałam się w Panu Kleksie i przez kilka kolejnych dni zamęczałam wszystkich dookoła opowieściami, jak to w kinie było. Historia powtórzyła się rok później, kiedy wylądowaliśmy na filmie Przyjaciel wesołego diabła (Piszczałka rządzi!).

Pierwszym serialem na punkcie którego zwariowałam nie tylko ja, ale również pół Polski była Dynastia[1]. Wspaniale kreacje Crystal, kolejne intrygi Alexis i wybryki potomków Blake’a w każdy poniedziałek stanowiły główny temat rozmów, a brać uczniowska dzielnie zapoznawała się z podstawami działania rynku, prowadząc ożywioną wymianę naklejek z bohaterami rzeczonego serialu. Naklejki owe dostępne były z gumą do żucia, a nadrzędnym celem każdego zbierającego było uzupełnienie odpowiedniego albumu. Również takowy album posiadałam, który jako cenne trofeum zawisł na lodówce.

Jak mawia mądrość ludowa, „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”, więc na wieczną pamiątkę, po dawno minionym dzieciństwie pozostało mi uwielbienie dla ówczesnych specyficznych efektów specjalnych i wspaniałych w swojej kiczowatości strojów i fryzur. I dlatego też Battlefield, zawierające wszystko co najlepsze z tamtych czasów, miało taką siłę rażenia.

A po Battlefield nastąpiło radosne (i chronologiczne, bo przecież inaczej się nie godzi!) zapoznawanie się z przygodami Siódmego Doktora (Preity kochać Melanie, a szczególnie jej stroje i wrzaski w chwilach zagrożenia; Preity chcieć umieć się tak drzeć), od czasu do czasu przerywane pojedynczymi odcinkami Dynastii (Preity nadal kochać Jeffa,  jeszcze bardziej Stevena, ale najbardziej to pewnego mołdawskiego księcia) i piosenkami z filmów o Panu Kleksie.

I w ten sposób Siódmy Doktor zawładną moim sercem, kradnąc całej reszcie wcieleń tytuł "Doskonały Władca Czasu", przy okazji fundując mi również prawdziwą podróż w czasie.


1. Ja wiem, że pierwsza była Niewolnica Isaura, ale za młoda wtedy byłam, by coś zapamiętać. Ale za to Pannę Dziedziczkę i W kamiennym kręgu pamiętam całkiem nieźle.
Udostępnij:

4 komentarze:

  1. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi miło. Wypełniły się cele, dla realizacji których w pewien wieczór październikowy założyłem mojego bloga z recenzjami. Dziękuję Ci :)

    No, a oprócz tego...Siódmy Doktor, grany przez S. McCoya. Miło mi, że nie jestem jego jedynym fanem :) (Zarówno aktora, jak i konkretnego wcielenia postaci) No i masz rację, jego "rrr" jest rrrewelacyjne :)

    Odnośnie pana Kleksa: książka o akademii rzeczonego strasznie mi się nie podobała, ale film był niczego sobie. Szczególnie końcówka (Twórca tego chłopca-lalki, czy co to tam było, jakimś laseropodobnym czymś obracający wszystko w pył...Lepiej, niż oryginalna koncepcja :) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja dziękuję ci za prowadzenie tego bloga (i Astroni za jego pokazanie), bo twoje recenzje naprawdę bardzo motywują do szybkiego nadrobienia zaległości ze starymi seriami.

      Siódmemu Doktorowi, zagrozić może chyba jedynie kolejne wcielenie, o ile w tej roli zostanie obsadzony Vlahos, który ma równie charyzmatyczny głos co McCoy.

      W przypadku Pana Kleksa, to książkowy pierwowzór, przysłaniają mi ekranizacje z Piotrem Fronczewskim w tytułowej roli, które do dnia dzisiejszego uwielbiam bezgranicznie.

      Usuń
  2. "Preity chcieć umieć się tak drzeć" :D

    I cieszę się razem z Capitano - już wiem, o co chodzi w jego opisie na forum DW. (Szukaj, a się dowiesz!)

    A Pana Kleksa też lubię :) Mniej więcej od czasu... gdy wszyscy zaczęli porównywać go do Doctora (z miejsca się z nimi zgodziłam) :)

    OdpowiedzUsuń