Moja cierpliwość do szalonych pomysłów scenarzystów rozmiarami przypomina Wielki Mur Chiński. Zdaje się ciągnąć bez końca i prawdopodobnie dałoby się zobaczyć ją z kosmosu. Dzięki temu, w przypadku ulubionego serialu zawsze jestem w stanie przełknąć dziury fabularne i marnowanie potencjału, za które scenarzystę (lub scenarzystów) należałoby wytarzać w smole i pierzu. Ale tak jak Wielki Mur Chiński moja cierpliwość ma swój początek i koniec. I kiedy dotrze się do jej kresu, żadna siła nie jest w stanie mnie przy serialu zatrzymać.
Nie przepadam również za zmianami. Zbyt duża rewolucja w serialu zawsze dla mnie będzie powodem do psioczenia, na czym świat stoi i ogólnego kręcenia nosem. Co prawda z oporami, ale zazwyczaj po jakimś czasie, jestem w stanie się do owych zmian przyzwyczaić, zaakceptować, a nierzadko nawet je polubić i zawiesić zrzędzenie na kołku. Chociaż czasami zdarza się, że nijak to nie wychodzi. I wtedy również jedynym wyjściem jest rozstanie się z serialem, nim zostanie przekroczona cienka linia dzieląca miłość od nienawiści.
I dlatego tym razem nie skorzystałam z zaproszenia i nie wsiadłam do niebliskiej budki podróżującej przez czas i przestrzeń.