15 marca 2014

W świecie seriali

Ponieważ czytanie książek nieco mi się znudziło[1], a żadna kinematografia nie wciągnęła mnie na tyle, by urządzić jakiś szalony maraton, więc zajęłam się serialami. Co prawda żaden nie zrobił mi wody z mózgu, jak swego czasu Merlin, ale przynajmniej jeden tytuł jest na dobrej drodze. Więc co oglądam na bieżąco, lub zerkam sporadycznie? Kolejność nie jest przypadkowa.



Gwiezdne wrota

Film bardzo lubię, ale z serialem do tej pory nie miałam okazji się spotkać. Ale Puls to bardzo kochana stacja telewizyjna, która zapycha antenę różnej maści starociami i wśród tych „staroci” znalazły się Gwiezdne Wrota. I jeden odcinek wystarczył, bym przepadła. Bo serial nie dość, że oferuje naprawdę niebanalne historie i ciekawych bohaterów, to jeszcze w obsadzie pojawiają się Richard Dean Anderson, którego od najmłodszych lat wielbię za MacGyvera, oraz Don S. Davis, którego znam z Archiwum X. I nieważne, że jego rola tam nie była zbyt rozbudowana (ojciec Agentki Scully, posłany na tamten świat w trzynastym odcinku pierwszego sezonu); grał tam i tylko to się liczy. Poza tym generał Hammond ma duże szanse na stanie się moim drugim ulubionym wojskowym, bo pierwsze miejsce jak można się domyślać zajmuje pułkownik O'Neill.




Star Trek: The Original Series

Przez długi czas zarzekałam się, że nowych filmów spod znaku gwiezdnej włóczęgi nie tknę, nawet kijem, ale kiedy okazało się, że kapitana Kirka gra Chris Pine, który podbił moje serce w pewnej komedii romantycznej, a w kolejnej części pojawia się niejaki Benedict C., w innym wcieleniu ganiający jako detektw po Londynie, to twardy mur postanowienia zaczął się kruszyć. Aż rozpadł się doszczętnie, ja pochłonęłam oba filmy w tempie ekspresowym (albo one pochłonęły mnie, kwestia sporna), a obudzony fangirl zaczął wyć, że chce więcej. Zarówno Chrisa Hemswortha, jako Kirka seniora (ubicie go tak wcześnie, to zbrodnia), jak i przygód dzielnej załogi Enterprise. A co zrobić, kiedy filmów więcej nie ma (z Enterprise, bo z Hemsworthem coś się znalazło)? Zacząć oglądać serial, od którego wszystko się zaczęło. I nie ważne, że serial ma zdecydowanie więcej lat niż ja, że przedstawiony w nim świat od strony technicznej wygląda, co najmniej komicznie i że styl gry aktorskiej jest odległy o lata świetlne od tego, co jest obecnie. To w żadnym wypadku nie są wady, to są same zalety, bo kiedy nie można poszaleć z efektami specjalnym to trzeba braki zamaskować fabułą. A poza tym ja kocham starocie, a plastik i guma w dekoracjach są tylko dodatkowym powodem, by po rzeczony tytuł sięgnąć.




The Musketeers. 

O Muszkieterach pisałam już wielokrotnie, bo kiedy tylko znalazłam wzmiankę, że takowy serial powstaje z automatu wpisałam go na listę "must see", zarówno z powodów fabularnych (muszkieterzy!), jak i personalnych (kolejny Doktor!, Lancelot!2). I po pierwszym odcinku z miejsca zakochałam się Aramisie, kardynał Richelieu podbił moje serce swoją przebiegłością, i zupełnie niespodziewanie zapałałam sympatią do kapitana Treville, z którym, jak się okazało później, znamy się całkiem dobrze z zupełnie innego miejsca i czasów, gdzie pewien wścibski ksiądz "przeszkadzał" mu w prowadzeniu śledztw3. I płaczę bo całość liczy tylko dziesięć odcinków, a w drugiej serii prawdopodobnie kardynał w obecnej postaci się już nie pojawi.





Gliniarz i prokurator. 

Taki mały powrót do czasów dzieciństwa, kiedy to cała rodzina zasiadała, aby wspólnie oglądać kolejne kryminalne zagadki, jakie przy pomocy dzielnego (i przystojnego) policjanta rozwiązywał pewien prokurator. I jego pies, którego ulubionym zajęciem było wylegiwanie się na kanapie i nonszalanckie ignorowanie całego świata (a w szczególności swojego właściciela). Nie śledzę pilnie, ale zerkam od czasu do czasu, z sentymentem wspominając tamte lata i ówczesną modę.








1. Za duży wybór i niczym przysłowiowy osioł nie mogę się zdecydować, więc w rezultacie nic nie czytam. Co nie oznacza, że nie przynoszę kolejnych tytułów z biblioteki.
2. Jak by ktoś nie wiedział, to chodzi o Petera Capaldi, który ma być kolejnym Doktorem i Santiago Cabrera, który nim został muszkieterem służył na dworze króla Artura.
3. A dokładniej w serialu Father Brown, który na początku tego roku doczekał się drugiego sezonu. I który przegapiłam, ale na szczęście BBC wydaje go na DVD.
Udostępnij:

5 komentarzy:

  1. O tym, że zainteresowanie TOSem popieram, już wiesz (zabawna rzecz - rozważałam dzisiaj napisanie "Ze wspomnień fana" o Star Treku). A to, że efekty specjalne i ogólny design nie są takie, jak w nowszych wersjach, moim zdaniem działa na korzyść. Pamiętam, że pofałdowane czoła Klingonów i inne gumowe stworki w "Następnym pokoleniu" mnie zawsze odstręczały, a jak oglądałam TOSa, to jakoś tak wiele z tych kosmitów miała swój urok. Poza tym bohaterowie... ach, bohaterowie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat "Następnego pokolenia" bronić będę jak niepodległości, bo to seria, na której się wychowałam, i która zaszczepiła mi miłość do tego typu produkcji. I naprawdę warto dać jej szansę, bo bohaterów ma równie ciekawych co TOS.

      Usuń
    2. A wiesz, ile razy chciałam to obejrzeć, okazywało się, że mam ograniczony dostęp i nawet pierwszego odcinka nie mogę obejrzeć.
      Ale "Voyagera" też chciałam obejrzeć. W ogóle średni ze mnie fan, skoro lubię i znam tylko TOSa i jego rebooty XD.

      Usuń
    3. Ze mnie jest podobny fan, bo do tej pory znałam tylko stare filmy i "Następne pokolenie", a o reszcie słyszałam tylko że jest :)

      Usuń
  2. Gwiezdne wrota i Gliniarza zawsze oglądałam z tatą. Nie pamiętam już ich fabuły, ale pamiętam, że mi się podobało - oczywiście pies był przeuroczy! A Muszkieterów kiedyś obejrzę na pewno :)

    OdpowiedzUsuń