20 maja 2013

Imiona nie są ważne

I w końcu stało się. Siódmy sezon przygód Doktora dobiegł końca, a ja poczułam nieodpartą potrzebę podzielenia się wrażeniami po ostatnim odcinku. Jeśli ktoś jeszcze nie oglądał lepiej niech tego nie czyta, bo mogą pojawić się spoilery.

Nie wszystko złoto co się świeci. Szczególnie w przypadku Doktora.

The impossible girl. Jakieś dwa tygodnie temu Astroni zebrała większość krążących wśród fandomu teorii i zrobiła zestawienie poczynając od tych najbardziej realistycznych, po te zupełnie wariackie. Trzeba przyznać, że fandom przyzwyczajony do Moffatowego wibbly wobbly timey wiemy puścił wodze wyobraźni i wykazał się niezwykłą pomysłowością w tworzeniu teorii, kim jest Clara, a tu… Clara, okazała się być po prostu Clarą, taką do bólu zwyczajną dziewczyną, w której jedyną niezwyczajną rzeczą była decyzja jaką podjęła na Trenzalore.

Finał, którego nie było... O ostatnim odcinku można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie pasuje do niego stwierdzenie, że to był finał. Dotychczasowe sezony przyzwyczaiły nas, że ostatni odcinek zamyka historię, która mniej lub bardziej na widoku przewijała się przez cały sezon, a tym razem... Tym razem zamiast finału mamy raczej początek opowieści. No dobrze, tajemnica Clary została wyjaśniona, ale poza tym cała reszta pytań pozostała bez odpowiedzi a na dodatek pojawiły się kolejne, więc tradycyjnego finału w doktorowym stylu nie było. Natomiast dostaliśmy paskudny cliffhanger, jakim… zazwyczaj kończy się spora część serialowych sezonów.

Historia w dwóch aktach. Ten sezon, jako pierwszy wśród nowych serii Doktora nie miał historii rozpisanej na dwa (lub więcej) odcinki. Przynajmniej oficjalnie, bo patrząc na to, co wydarzyło się w finale, oraz biorąc pod uwagę, że nigdzie nie pojawiła się nawet zapowiedź pełnego wydania siódmego sezonu (albo ja jestem ślepa), finał został podstępnie i potajemnie rozbity na dwa odcinki: ten teoretycznie finałowy i ten rocznicowy, więc największa jazda prawdopodobnie jeszcze przed nami. Tylko jak tu przeżyć do listopada i nie zwariować? 

Imię, które nie padło. To jest coś, po czym mam ochotę zbudować panu M. ołtarzyk, bo nikt od dawna tak koncertowo nie wyprowadził mnie w pole. Bo mi również udzieliła się mania związana z imieniem Doktora, bo również uwierzyłam, że to wielka tajemnica, taka, przez duże T, a tu... bomba, co prawda wybuchała, ale w zupełnie innym miejscu niż się wszyscy spodziewali. Stworzyć złudzenie, że za odwiecznym pytaniem Doctor who? kryje się wielka tajemnica, tylko po to by odciągnąć uwagę od tej właściwej, to było mistrzowskie posunięcie. Imię Doktora samo w sobie nie jest groźne i jako takie nie jest ważne. Prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się gdzie indziej, w miejscu do którego to imię daje dostęp – w grobowcu Doktora. 

In the end. Co bym nie sądziła o obecnym twórcy Doktora i nie ważne ile i jakich pomyj jestem gotowa wylać na jego głowę za dwa poprzednie sezony, tak po obecnym muszę przyznać, że jednak udało mu się na koniec zrobić coś, czym mnie zachwycił. I jak przypomnę sobie wszystkie spekulacje i ataki paniki, jakie przeżywał fandom, to w zachwyt wprawia mnie łatwość, z jaką wywiódł wszystkich w pole. I tym bardziej niecierpliwie czekam na finał historii w rocznicowym odcinku, bo pewnie jak w przypadku Clary, tajemnicze wcielenie, niegodne miana Doktora okaże się wszystkim, tylko nie tym, czego fandom się spodziewa.
Udostępnij:

2 komentarze:

  1. Finał był mocarny, nawet bez Ciszowców. Szeptacze znakomicie ich zastąpili ze swoimi przednimi rymowankami. Mi jako filologowi strasznie spodobało się to:

    The man who lied
    Will lie no more
    When this man lies
    At Trenzalore

    Cwane takie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się w 100%. Szeptacze są rewelacyjni (tak samo jak rymowanki) i wyglądają zdecydowanie lepiej od Ciszy, którzy dla mnie wyglądają niczym zmutowani kosmici z Archiwum X.

      Usuń