16 maja 2013

Siódme niebo

Bywam wybiórczo ślepa. Naprawdę bardzo ślepa na wszystkie fakty niezgodne z rzeczywistością, o ile tylko skutecznie odwróci się moja uwagę intrygą, lub ciekawym bohaterem. Bywam również wyjątkowo tolerancyjna. Zniosę nagłe zmiany w dekoracjach, rozwiązania sugerujące, że scenarzysta zgubił skrypty do poprzednich odcinków, lub doznał nagłej amnezji, byleby tylko w historii pozostało to coś, co mnie do niej przyciągnęło na początku[1]. I mimo tych predyspozycji, oraz ogólnej miłości do Doktora, moja znajomość z Jedenastym była najeżona wybojami, niczym dobra kasza skwarkami. Ale w końcu stało się. W momencie, kiedy straciłam już całą nadzieję, że to kiedykolwiek może nastąpić, jednak odbiło mi na punkcie Jedenastego tak samo mocno jak na punkcie wcześniejszych wcieleń.

Dobry Doktor, to zły Doktor, albo przynajmniej opętany, czyli inaczej mówiąc, moje uwielbienie
dla Władcy Czasu rośnie wprost proporcjonalne do stopnia jego szaleństwa (źródło).

Nie ważne jak fantastyczne będzie kolejne wcielenie, każdy odchodzący Doktor, łamie serce. Rozstanie z Dziewiątym bolało jak cholera i by o tym bólu zapomnieć niczym huragan przeleciałam przez drugi sezon[2]. I marudziłam, że Dziesiąty nie jest Dziewiątym, zgrzytałam na jego relację z Rose, i odliczałam odcinki do ich rozstania, bo mi nijak razem nie pasowali. I choć wiedziałam, że Tennant jest świetnym aktorem w drugim sezonie za żadne skarby świata świadomość nie chciała zaakceptować go w roli Doktora. A później przyszedł sezon trzeci i jego połowie nastąpiła zmiana o 180 stopni, a ja dołączyłam do obozu fanów Dziesiątego[3]. I kiedy już zakochałam się w tym wcieleniu przyszedł czas rozstania, gorszy po stokroć niż w przypadku poprzednika.

Było źle do tego stopnia, że przez długi, naprawdę długi czas nie byłam w stanie wrócić do któregokolwiek odcinka z poprzednich sezonów, bo w każdym widziałam zapowiedź tego, co ma się wydarzyć w The End of Time, a to niezmiennie doprowadzało mnie do łez. Mnie – osobę, która nawet na wyciskaczach łez rzadko płacze, więc by jak najszybciej o tym wszystkim zapomnieć zaczęłam oglądać piąty sezon. I to dopiero była jazda. Jeśli przyrównać moją niechęć do Dziesiątego, do burzy, to w przypadku Jedenastego jedyne co by pasowało to huragan, tajfun lub inne temu podobne zjawisko. Zrzędzenie, że Dziesiąty nie jest swoim poprzednikiem było niczym w porównaniu z niechęcią, jaką pałałam do jego następcy, a zmiana wyglądu konsoli TARDIS, sposobu opowiadania historii, oraz wszystkie spoilery jakie zdążyłam przeczytać nie pomagały w zaakceptowaniu nowego wcielenia. Ale z uporem maniaka brnęłam przez kolejne odcinki niezmiennie plując jadem, że to nie to samo, co za czasów RTD, i mimo że doświadczenie nauczyło mnie, że opinia o odcinku wyrobiona na podstawie kilku fragmentów może zmienić się diametralnie, kiedy obejrzy się cały, w szóstym sezonie darowałam sobie kilka przedostatnich, zadowalając się wyrwanym z kontekstu fragmentami. No bo przecież i tak Jedenastego nie lubię, a szóstej serii właściwie nie planowałam oglądać, więc streszczenia w takiej sytuacji mi wystarczą zupełnie.

Siódmy sezon zaczęłam oglądać tylko dlatego, by czymś odciągnąć uwagę od Merlina i niekończących się spekulacji czy:
  • to będzie ostatni sezon?
  • kiedy nastąpi magic reveal?
  • ubiją Artura na koniec czy nie?
Pierwsze dwa odcinki i… nie, nie zapałałam miłością do Jedenastego, ale zaczęło wyglądać na to, że huragan zelżał do rozmiarów przeciętnej burzy. To znaczy na początku w miarę mi się te odcinki podobały, ale później zaczęłam czytać opinie na forach, blogach i doszłam do wniosku, że albo Internet albo Doktor, bo niestety nielogiczności, nad którymi przeszłam do porządku dziennego w trakcie oglądania zaczęły kłuć w oczy ze zdwojoną siłą, psując całą przyjemność ze spotkania z Doktorem i rodzącą się powoli nić sympatii. Sytuacja poprawiła się nieco przy trzecim odcinku, ale jestem niepoprawną wielbicielką spagetthi westernów, więc innej opcji w tym przypadku nie było, bo coś tak bardzo utrzymanego w klimacie filmów, które kocham musiało mi się spodobać. Niestety przy kolejnych odcinkach burza wróciła i szalała aż do zdecydowanego ochłodzenia klimatu.

Cold War było pierwszym odcinkiem z obecnego sezonu, do którego zapałałam niczym nieskrępowaną miłością i na bok poszły wszystkie utyskiwania. Umysł pomylonego fangirla natychmiast odnalazł nawiązania do uwielbianego Polowania na Czerwony Październik (skojarzenia oczywiste) oraz Obcego (skojarzenia mniej oczywiste, ale nie mniej jednak istniejące) i z dziką radością zachwycał się odcinkiem. A kiedy miłość okrzepła i umocniła się na tyle, że nic nie było w stanie jej ruszyć, zajął się pobieżnym (tak na wszelki wypadek) czytaniem tego co w necie o odcinku piszą (a wyjątkowo nie pisali źle). I był to najlepszy odcinek z Jedenastym, aż do... następnego tygodnia i kolejnej historii, kiedy to znowu przykleiłam się do ekranu, a szczęka zaczęła się szykować do kolejnej wyprawy do piwnicy.

I w ten oto sposób odbiło mi na punkcie Jedenastego Doktora, a po ostatnim odcinku to nawet i Gaimana polubiłam[4]. I cokolwiek Moffat wymyśli w finale, ja już mam swoje odcinki, w których Jedenastego kocham i uwielbiam, i to mi na razie wystarczy.


1. Najlepszym tego przykładem jest Ziemia: Ostatnie starcie – serial, w przypadku którego żadne idiotyzmy i nielogiczności pojawiające się w kolejnych sezonach (te z DW, to przy nich pikuś) nie były w stanie zabić mojej miłości do niego.
2. I zaczęłam czytać książki związane z Dziewiątym, mimo że wówczas moja znajomość angielskiego nie była wcale taka rewelacyjna, ale desperacja zrobiła swoje, i w chwili obecnej mniej więcej o jeden poziom moja znajomość języka podskoczyła. Przynajmniej w kwestii rozumienia, bo jeśli chodzi o prowadzenie konwersacji, to nadal jestem w ciemnym lesie.
3. Oraz fanów Davida Tennata, czego skutkiem było zakupienie w trybie natychmiastowym większości jego dostępnej filmografii.
4. Jego poprzedniego odcinka The Doctor’s Wife w przeciwieństwie do większości fandomu szczerze nie znoszę i usilnie staram się z pamięci wyprzeć jego istnienie, chociaż pomysł z Tardis-Idris jest przedni, ale kilka innych elementów wyjątkowo mi nie pasuje. Dlatego też do Nightmare in Silver byłam na początku nastawiona wyjątkowo źle.
Udostępnij:

6 komentarzy:

  1. Też jakoś nie lubię "The Doctor's Wife".

    "Ziemia: Ostatnie Starcie" - taak, tam to się fazy wyprawiały. Do dzisiaj nie ogarniam kwestii atavusów - czemu te z ostatniego sezonu były całkiem inne od wcześniejszych? Aczkolwiek ten ostatni, piąty sezon był i tak lepszy od czwartego. Lepszy nie oznacza dobry, ale było w nim więcej postaci J. Street, która mi się strasznie podobała :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff, a już się bałam, że jestem w mojej niechęci osamotniona.

      Ja wielu kwestii w tym serialu nie ogarniam i nawet nie próbuję, bo za każdym razem kończy się to tylko bólem głowy. A piątego sezonu nie widziałam. Czwarty ostatecznie wyczerpał moje rezerwy sił i z piątego obejrzałam tylko finałowy odcinek.

      Usuń
    2. Po dziś dzień się zastanawiam, po co przywrócili Liama w ostatnim odcinku, skoro nie zdziałał w nim absolutnie nic :) Ale to i tak lepsze, niż to, co zrobili z postacią Boone'a: wskrzesili go na dwa odcinki gdzieś na początku sezonu, a w przedostatnim epizodzie ponownie zabili - i to off-screenowo. A ludzie narzekają na Moffata...

      Usuń
    3. Pomysły Moffata w porównaniu do EFC to szczyty jasności i logiki.

      Jak to Liam nic nie zrobił? Zabrał całą ferajnę w daleką podróż, rozwiązują tym samym większość problemów.
      Z ciekawych powrotów jest jeszcze Zo'or jako atavus. I chyba sobie piąty sezon obejrzę bom ciekawa jak rozwiązano problem tego, że się w finale czwartego sezonu malowniczo rozpuścił się przy zbiorniku energii, który na dodatek poszedł z dymem wulkanu.

      Usuń
  2. Jedenasty. A ja nie mogę przebrnąć przez Dziesiątego. Ciągle coś mi przeszkadza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeszkadza brak czasu, czy może raczej niechęć do tego wcielenia?

      A przygody Jedenastego można spokojnie oglądać w oderwaniu od wcześniejszych sezonów. Nawiązań do przygód Dziesiątego w nich tyle, co w poprzednich do klasycznych serii.

      Usuń