Tytuł oryginalny: His Lordship’s Dilemma
Seria: Harlequin Scarlet
Autor: Meg Alexander
Wydawnictwo: Harlequin Enterprises
Rok wydania: 1998
Ilość stron: 318
Z książkami marki Harleqiun, jest tak samo jak z indyjską kinematografią – biorąc do ręki film powstały w Bollywood wiemy mniej więcej czego się spodziewać. Najczęściej oczekujemy dużej ilości tańca, śpiewów i nie do końca logicznej, ale za to romantycznej i łzawej fabuły, mimo że Bollywood ma w swojej ofercie filmy wybitne, które niejednokrotnie wykraczają poza utarte stereotypy i mogłyby zagwarantować dobrą rozrywkę nawet wybrednemu kinomanowi. Chociaż istnieje między nimi jedna różnica: o ile między bollywoodzkimi filmami a romansem nie można postawić znaku równości, o tyle można spokojnie zrobić to w przypadku harlequinów.
Uzbrojona tą wiedzą postanowiłam sięgnąć po jeden z harlequinów stojących na półce. Z rozbudowanej niegdyś kolekcji, po kilku czystkach pozostały tylko te tytuły, które miały w sobie to coś, co wyróżniało je na tle pozostałych stereotypowych romansów, oraz te, które w czasie czystki zdołały się skutecznie ukryć. I niestety Kłopoty lorda Marcusa zdają się należeć zdecydowanie do tej drugiej kategorii.
Elinor Temple wraz z Hester, swoją podopieczną przybywa do Merton Place, posiadłości lorda Rockeby, prawnego opiekuna Hester. Rockeby podopieczną wydawał się być zainteresowany równie mocno, co zeszłorocznym śniegiem, poza tym prowadzi dość swobodny tryb życia, który nie do końca przystoi opiekunowi panny na wydaniu. Niestety śmierć właścicielki pensji, do której uczęszczała Hester zmusiło obie panie do złożenia wizyty opiekunowi. I zgodnie z dewizą, że nieszczęścia chodzą parami, pierwszego spotkania Elinor z lordem Marcusem nie można zaliczyć do udanych. Ale Amor był innego zdania i już w trakcie pierwszego spotkania celnie posłał strzały w serca obojga adwersarzy. Tylko oboje potrzebowali trochę (dużo, bardzo dużo tak naprawdę) czasu na to, by dotarł do nich fakt, że są dla siebie stworzeni. A w docieraniu tego faktu pomagały, tudzież skutecznie przeszkadzały, bale, konwenanse, łowcy posagów (Hester była dziedziczką dość pokaźnego majątku), oraz jedna, średnio skuteczna próba porwania. W końcu czymś te trzysta stron trzeba było zapełnić...
Czytanie dokończyłam bardziej z przyzwyczajenia niźli z powodu zachwytu nad skomplikowaną relacją łączącą lorda Rockeby i Elinor; jakoś nie mam w zwyczaju porzucać książek w trakcie czytania, niezależnie od tego jak są złe, co czasami mści się na mnie niechęcią do danego gatunku (lub ogólnie czytania) na dłuższy czas. A niestety „Kłopotów…” zdecydowanie do dobrych zaliczyć nie mogę. Kolejne opisy balów i innych rozrywek towarzyskich z początku XIX wieku, emocjonalne rozterki głównych bohaterów i motywacje ich postępowania, oraz próby uchronienia podopiecznej przed niekorzystnym zamążpójściem, porywają równie mocno, co nurt wysychającej rzeki. Dzięki temu przez większość czasu spędzonego na lekturze po głowie kołatała mi się jedna myśl: bez wątpienia zdecydowanie lepszym pomysłem byłoby sięgnięcie po którąkolwiek z książek Jane Austen; epoka ta sama, problematyka podobna, ale jakość opowiadanej historii nieporównywalna. Tylko muszę o tym pamiętać, kiedy będę brać się za kolejny romans historyczny...
Uzbrojona tą wiedzą postanowiłam sięgnąć po jeden z harlequinów stojących na półce. Z rozbudowanej niegdyś kolekcji, po kilku czystkach pozostały tylko te tytuły, które miały w sobie to coś, co wyróżniało je na tle pozostałych stereotypowych romansów, oraz te, które w czasie czystki zdołały się skutecznie ukryć. I niestety Kłopoty lorda Marcusa zdają się należeć zdecydowanie do tej drugiej kategorii.
Elinor Temple wraz z Hester, swoją podopieczną przybywa do Merton Place, posiadłości lorda Rockeby, prawnego opiekuna Hester. Rockeby podopieczną wydawał się być zainteresowany równie mocno, co zeszłorocznym śniegiem, poza tym prowadzi dość swobodny tryb życia, który nie do końca przystoi opiekunowi panny na wydaniu. Niestety śmierć właścicielki pensji, do której uczęszczała Hester zmusiło obie panie do złożenia wizyty opiekunowi. I zgodnie z dewizą, że nieszczęścia chodzą parami, pierwszego spotkania Elinor z lordem Marcusem nie można zaliczyć do udanych. Ale Amor był innego zdania i już w trakcie pierwszego spotkania celnie posłał strzały w serca obojga adwersarzy. Tylko oboje potrzebowali trochę (dużo, bardzo dużo tak naprawdę) czasu na to, by dotarł do nich fakt, że są dla siebie stworzeni. A w docieraniu tego faktu pomagały, tudzież skutecznie przeszkadzały, bale, konwenanse, łowcy posagów (Hester była dziedziczką dość pokaźnego majątku), oraz jedna, średnio skuteczna próba porwania. W końcu czymś te trzysta stron trzeba było zapełnić...
Czytanie dokończyłam bardziej z przyzwyczajenia niźli z powodu zachwytu nad skomplikowaną relacją łączącą lorda Rockeby i Elinor; jakoś nie mam w zwyczaju porzucać książek w trakcie czytania, niezależnie od tego jak są złe, co czasami mści się na mnie niechęcią do danego gatunku (lub ogólnie czytania) na dłuższy czas. A niestety „Kłopotów…” zdecydowanie do dobrych zaliczyć nie mogę. Kolejne opisy balów i innych rozrywek towarzyskich z początku XIX wieku, emocjonalne rozterki głównych bohaterów i motywacje ich postępowania, oraz próby uchronienia podopiecznej przed niekorzystnym zamążpójściem, porywają równie mocno, co nurt wysychającej rzeki. Dzięki temu przez większość czasu spędzonego na lekturze po głowie kołatała mi się jedna myśl: bez wątpienia zdecydowanie lepszym pomysłem byłoby sięgnięcie po którąkolwiek z książek Jane Austen; epoka ta sama, problematyka podobna, ale jakość opowiadanej historii nieporównywalna. Tylko muszę o tym pamiętać, kiedy będę brać się za kolejny romans historyczny...
Szacun. Naprawdę szacun. Mało ludzi po blogach się przynaje, że takie rzeczy czyta, a jeszcze mniej zupełnie serio o tym pisze.
OdpowiedzUsuńMoże i badziewko takie małe, ale pamiętaj - zawsze to lepiej wygląda w pociągu/autobusie niż Paulo Coehlo :D
To pisałam ja, Dagens znaczy.
P.S. Harlequiny będą w przyszłości moim źródłem zarobku, jeśli mi w niczym innym się nie powiedzie. Takie lojalne ostrzeżenie.
To jest pierwszy, ale na pewno nie ostatni raz kiedy o Harlequinach piszę, bo ja ogólnie sporo romansów (nie tylko tej marki) czytam. Naprawdę nie znam lepszych książek gwarantujących jednocześnie przyzwoitą rozrywkę i odpoczynek dla umysłu :D A jeśli w przyszłości będziesz je pisać to wiedz, że jednego czytelnika masz już zagwarantowanego.
Usuń"Szacun. Naprawdę szacun. Mało ludzi po blogach się przynaje, że takie rzeczy czyta, a jeszcze mniej zupełnie serio o tym pisze."
OdpowiedzUsuńZgadzam się :) Pomyślałam to samo. Pierwszy raz widzę recenzję romansu. A czasami szkoda, bo ciekawe też się zdarzają.