22 lipca 2013

Legend of love / Legenda o miłości, Melinda Corss

Tytuł polski: Legenda o miłości
Tytuł oryginalny: Legend of love
Seria: Harlequin Romance
Autor: Melinda Cross
Wydawnictwo: Harlequin Enterprises
Rok wydania: 1993
Ilość stron: 153

Ponieważ upór to moje drugie imię, więc nie zrażając się po pierwszej porażce jaka mnie spotkała przy powrocie do świata romansów, sięgnęłam tym razem po coś krótszego i sprawdzonego. Sprawdzonego, bo gdzieś w zakamarkach pamięci niejasno majaczyła mi historia o "Pięknej i Bestii" dziejąca się wśród bagien. I tym razem był to strzał w dziesiątkę.

Melanie Anabel Brooks, narzeczona wpływowego kongresmena z Florydy, jest typową, elegancką damą z Południa, która zawsze wie jak zachować się właściwie. Przynajmniej w „środowisku naturalnym” dla dam z wyższych sfer, a za takie bynajmniej nie można uznać domku położonego wśród bagien rezerwatu Everglades, gdzie trafia Melanie. Jako wysłanniczka kongresmena ma wysłuchać Benjamina Cage’a, wielkiego miłośnika i obrońcy Everglades. Cage również nie jest zachwycony jej obecnością, ponieważ zapraszając kongresmena zaplanował męską wyprawę po bagnach, i bynajmniej jego plany nie zakładały, że zamiast kongresmena pojawi się jego wychowana w cieplarnianych warunkach narzeczona. Ale nie należy zapominać, że damy z Południa, co udowodniła niejaka Scarlett O’Hara, są twarde i potrafią sobie radzić w każdych warunkach. Szczególnie, jeśli po swojej stronie mają indiańskie legendy i przyjdzie im walczyć o miłość życia…
Mówią, że pierwszej miłości nie zapomina się nigdy. I coś w tym chyba musi być, skoro po dwudziestu latach nadal nieźle pamiętałam fabułę „Legendy…”. Niestety z tytułem było już gorzej i na usilnych próbach jego przypomnienia spędziłam kilka bezsennych nocy. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy i ostatecznie udało mi się ustalić zarówno tytuł, jak i autora, i na dodatek znaleźć wersję oryginalną na amazonie. I kupić w przypływie szaleństwa, za cenę, która w normalnych warunkach obudziłaby nie jednego, ale całe stado węży w mojej kieszeni. Ale sentymenty potrafią skutecznie wyłączyć rozsądek, tym bardziej, że moje własne wydanie papierowe gdzieś przepadło (prawdopodobnie pożyczone), a potrzeba ponownego przeczytania (i posiadania) tej książki osiągnęła niebezpieczny poziom „muszę za wszelką cenę, bo inaczej umrę”.
W trakcie lektury pojawiło się pytanie: co takiego wyjątkowego jest w tej książce, że na jej wspomnienie dostałam wręcz małpiego rozumu? Próba odpowiedzi, okazała się być dużo większym wyzwaniem aniżeli ustalenie jej tytułu. To przecież kolejna historia o tym jak dwoje zupełnie niepasujących do siebie ludzi się spotkało i ostatecznie pokochało. Spokojna, stonowana, z jednym dramatycznym wydarzeniem, bo jakoś ciężko pędzącą szalenie do przodu akcję upchnąć na stu pięćdziesięciu stronach kieszonkowego formatu. Taka sama opowieść, jaką można spotkać w innych Harlequinach, więc co Legendę o miłości czyni wyjątkowym i wyróżnia spośród setek jej podobnych?
Może właśnie spokój tej opowieści, która snuje się leniwie niczym woda płynąca przez mokradła Everglades, a może jej stonowanie i zupełny brak erotyki. Bo przecież prawdziwa dama, nie dostanie ślinotoku na widok przystojnego mężczyzny, nawet gdyby sam Apollo raczył z Olimpu zstąpić, a tej jednej sceny, jaka się pojawia to nie ma co liczyć, bo to ledwie pół strony jest i na dodatek bardzo w bawełnę owinięte (ale fabularnie uzasadnione; i to bardzo). A może po prostu dlatego, że była to jedna z pierwszych „dorosłych” książek, jakie zasiliły moją bibliotekę w nastoletnich czasach i kocham ją tak samo, jak starego misia z dzieciństwa, który nawet z naderwanym uchem i bez jednego oka dla mnie jest nadal najwspanialszą zabawką na świecie.
W sumie powody, dla których przy tej książce głupieję nie są ważne. Najważniejsze jest to, że spełniła swoje zadanie – zapewniła doskonałą rozrywkę, na pewien czas przesuwając problemy dnia codziennego na drugi plan, stawiając na pierwszym miejscu współczesną baśń o księżniczkach ratujących swoich rycerzy i miłości, o której dawno temu zdecydowało przeznaczenie. I dlatego też ląduje na tej samej półce, na której stoją Opowieści o pilocie Pirxie, historie o Jakubie Wędrowyczu i kilkanaście innych książek, do których co jakiś czas lubię wracać.
Udostępnij:

4 komentarze:

  1. Ja już dawno przestałam się zastanawiać dlaczego głupieję na punkcie niektórych książek. Lepiej nie wnikać.

    Okładka "Legendy o miłości" wygląda znajomo. Czyżby była w zbiorach, które odziedziczyłam w spadku? Chyba poszukam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja lubię wiedzieć dlaczego, bo dzięki temu mogę nieco zapanować na szalonymi pomysłami jakie w związku z danym tytułem mi się w głowie rodzą.

      Usuń
  2. "W sumie powody, dla których przy tej książce głupieję nie są ważne. Najważniejsze jest to, że spełniła swoje zadanie – zapewniła doskonałą rozrywkę [...]" - i chyba sama sobie odpowiedziałaś na całą tę kwestię ;) Mnie się wydaje, że nie ma po co się zastanawiać i po co panować nad szalonymi pomysłami. I one, i przyjemność (nawet taka chwilowa) z czytania to jedne z chyba najfajnieszych rzeczy, które mogą nam dać książki. Nieistotne, czy z tych "solidnych" czy pogardzanych i uznanych za kicz. Też nie znajduję żadnego poważnego powodu, dla którego bardzo lubiłam za dawnych lat pierwsze powieści z universum W.I.T.C.H.-a, a zwłaszcza "Prawdziwy płomień", ale książkę do teraz wspominam ciepło. Tego to nikt człowiekowi nie zabierze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nad szalonymi pomysłami czasami trzeba zapanować, szczególnie kiedy zaczynają się zbliżać do kwestii finansowych. Ja w stanie konkretnego zaćmienia umysłowego potrafię wydać naprawdę sporo, więc lepiej żeby takie sytuacje nie zdarzały się zbyt często.

      Usuń